Skocz do zawartości

Vanter

Sztab Game Armady
  • Liczba zawartości

    922
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    105
  • Opinia

    N/D

Aktywność reputacji

  1. Lubię to!
    Vanter przyznał reputację dla Marcin Przybyłek za wpis na blogu, Jak nie zobaczyłem Javelina   
    Pewnego razu jeden z członków polskiej organizacji Star Citizen (Ater Dracones), noszący dumny nick "Ojciec” zaproponował mi latanie jego Constellation Aquilą. Byłem oczywiście wniebowzięty, bo to statek, o którym każdy Star Citizen marzy.

    Ojciec był tak hojny, że chciał, żebym latał tym luksusowym wehikułem sam, ale poprosiłem go, żeby mi towarzyszył na miejscu kopilota, by było fajniej, wiecie, tak razem polatać.
    Usiadł.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
    Aquila jest statkiem dużym, ciężkim, porusza się z gracją, jego silniki przyjemnie mruczą. Tym razem był jeszcze cięższy, bo Ojciec załadował w niego Ursę, czyli pojazd kołowy, miał bowiem zamiar pokazać mi coś interesującego na pewnym globie, a by tam dotrzeć, trzeba najpierw dolecieć, a potem dojechać.
    Lecimy więc na ten glob (chodzi oczywiście o Daymar, a owym tajemniczym miejscem był wrak jednostki typu Javelin), a ja się zachwycam wnętrzem statku, bezwładnością, z jaką się porusza i tak dalej, cykając fotkę za fotką.
     
    Wreszcie, zorientowawszy się, że lepsze zdjęcia zrobię nie siedząc w fotelu (gdy pilotujesz, program robi fotki statku, gdy wstaniesz, strzelasz zdjęcia siebie), zaproponowałem Ojcu, by ten prowadził krypę, a sam zacząłem przechadzać się po sterówce (jest naprawdę spora) szukając najlepszego miejsca do słitfoci.
     
     
     
     
     
     
     
    - O, już dolatujemy – oznajmił Ojciec i rzeczywiście za przednią szybą, na drżącym od gorąca piasku zaczęło majaczyć… Coś.
     
    Ja tymczasem stanąłem obok niego i spróbowałem kucnąć, by fotka wyszła fajniej.
     
    Khm. Jako zadeklarowany pisarz mam w myszy cztery dodatkowe klawisze, z których dwa najczęściej używane to backspace i delete. To po prostu wygodne. Pamiętałem, że do jednego z nich przypisałem kucanie, jednak nie pamiętałem, do którego. Zapomniałem jednocześnie, że backspace w tej grze to autodestrukcja.
    - Zaraz będziemy – oznajmił Ojciec, gdy moje ciało osuwało się bezwładnie tuż obok jego fotela.

     
     
    ***
    Owo ciekawe miejsce zobaczyłem dużo później, podczas kolejnej wyprawy z Ojcem. Ale to już zupełnie inna historia.
  2. Haha
    Vanter przyznał reputację dla Marcin Przybyłek za wpis na blogu, Coś z niczego   
    [Handle: Aymore]
    [Public Monicker: Martin Ann Drimm]
    [Refferal Code: STAR-KXS4-K2JC]
    I znowu wziąłem misję oczyszczenia jakiejś bazy z nielegalnych, agresywnych brzydali (wiecie, chodzi o zlecenia dla najemników - "mercenary"), a działo się to na planecie Hurston, zanieczyszczonej, ale klimatycznej (kto był, ten wie). Wyruszyłem z Lorville (stolicy globu) nocą i doleciałem do wskazanego miejsca, gdy pierwsze promienie porannej zorzy oświetlały wschodni widnokrąg.
    Baza otoczona była działkami, które mnie oczywiście ostrzelały, więc przyziemiłem poza ich zasięgiem (zawsze znajdzie się jakiś duży głaz, który zasłoni mój statek, tym razem był to Mustang, którego intensywnie testowałem) i wysiadłem celem dotarcia na miejsce na piechotę. Działka pelot nie ruszają piechociarzy.
    Wykonałem kilka kroków, a tu widzę, że inny gracz z tymi działkami ostro walczy. Lata tłustą krypą i kropi, że aż miło. Okej, myślę sobie, może je załatwi. Wracam do statku, startuję, ostrożnie podlatuję... Nie strzelają! Zuch. Działka spacyfikowane.
    Ląduję obok statku gracza (dość mocnej jednostki typu Cutlass) i tup, tup, do nawiedzonej bazy. Patrzę na wskaźnik gości do eliminacji, jest 3/8 żywych. Czyli nic dla mnie nie zostanie, bo właściciel Cutlassa już ich kroi.. Ale idę i piszę, że "Friendly approaching".
    Zjeżdżam windą. Szukam. W tym czasie przyszła moja Ania (żona) i zaczęła komentować, zadawać pytania i zrobiło się zabawnie, bo moja duszka potrafi mnie rozbawić, gdy o coś pyta. Wreszcie widzę gracza. Stoi, gapi się na plakat. No, nie strzelę do niego. Może poszedł siku i zostawił swoją postać? Rozglądam się, nie ma wrożków, ostrożnie podchodzę, żeby mnie idiota nie zabił (podczas jednej z poprzednich podobnych misji jeden zapaleniec ukatrupił mnie, ledwie zjechałem windą).
    Podchodzę. A gość się gapi na plakat, pokazuje na niego i... Gada. Dziwne. Gracze nie gadają. Ale nie dociera do mnie, że to enpec, moja inteligencja śpi. Tamten gapi się na szyld, komentuje, okej, rozglądam się, widzę trupy i wreszcie decyduję się (podżegany przez Anię), żeby "graczowi" strzelić w łeb. Podchodzę od tyłu i klasycznym strzałem w tył kasku... A tu counter pokazuje 2/8. To był enpec!!! 😀
    Penetruję bazę dalej, widzę kolejnego wrożka stojącego jak debil, nieruchomo, no to trach. 1/8. I ostatni, podobnie "groźny".
    Co tu się stało, zastanawiam się, gdzie jest tamten gracz? Dociera do mnie, że musiał zginąć podczas czystki, a enpece po tym wszystkim zgłupieli. Zgarniam część kasy (z 7000 za kontrakt dostałem jakieś 2700, bo ubiłem 3 na 8 przeciwników), wracam windą, wychodzę na zewnątrz, widzę jego statek. Mmm, warto go zwiedzić. I szczęście - zostawił otwarty właz. Chociaż Cutlass ma jedno skrzydło urwane (pewnie od walk z wieżyczkami) i trochę dymi, chyba nadaje się do lotu. "Ukradnijmy go!", podnieca się Ania. Okej! Wchodzę przez tylny trap, żeby dojść do sterówki, a w ładowni widzę śliczny nowy łazik firmy Tumbril. Cyclone. Hej! Nie jeździłem takim! Ładuję się na siedzenie kierowcy i hulaj dusza! Wyjeżdżamy z ładowni na powierzchnię globu i robimy rodeo!
    Jedziemy, kluczymy między głazami, robimy slalom, kurz sypie się spod kół, wstaje słońce, pędzimy przez złotą prerię! Wreszcie zawracamy, żeby tym razem polatać Cutlassem. Dojeżdżamy, a tu ożywa jedno z działek pelot i jak nie zacznie do nas kropić!
    Wyskakuję z łazika i pędzę do mojego Mustanga, patrzę, jak obrywa od działka! Dobrze, że zostawiłem silnik włączony i działają osłony! Wskakuję, startuję, uciekam. Skrzydło urwane, kokpit roz<piiii>lony, lecę na jednym silniku, powoli, ale lecę, uciekłem z zasięgu dział i pyrgam ledwo ledwo do Lorville, żeby mi grata naprawili.
    Patrzę, a tu mija mnie potężna jednostka typu Constellation, lecąca w przeciwnym kierunku. Zapewne... Khm... Właściciel łazika i Cutlassa... Z których już pewnie nic nie zostało... A ja nic, nic nie wiem, nic nie widziałem, to w ogóle nie ja.
    Dolatuję do hangaru w Lorville, ale ciężko wylądować, oj ciężko, większość silników manewrowych kaputt, statek ledwo hamuje, jest trudny... Udało się, przyziemiłem. Naprawy kosztowały 40 kredytów. Przy zarobionych prawie trzech tysiącach to pikuś :).
    I to jest właśnie Star Citizen, o czym wiedzą ci, którzy grają. Czasami nawet najprostsza misja zmienia się w niezapomniane przeżycie. Coś fajnego wynika (niemal) zupełnie z niczego 😀
     
     
  3. Lubię to!
    Vanter przyznał reputację dla Marcin Przybyłek za wpis na blogu, Nieudana, udana i udana   
    Pierwszy wpis musi być powiązany z tą stroną i wyjątkowo życzliwym przyjęciem, jakie zgotowała mi @Nebthtet, @Ojciec i reszta ekipy. Oczywiście damy mają pierwszeństwo, więc napiszę najpierw o Neb. 
    Jedna z pierwszych wspólnych naszych wypraw odbyła się jej Freelancerem, a polegała na rozstawieniu czujnika... No właśnie: gdzie? Byliśmy przekonani że na powierzchni asteroidy, ale o tym za chwilę. Po raz pierwszy wtedy siedziałem w statku firmy MISC (nie pamiętam, czy był to Dur, Mis czy Max) i dech mi zaparło, gdy światło słońca przesuwało się po desce rozdzielczej, gdy silniki mruczały akompaniując muzyce i ciszy. Lecieliśmy niewiele rozmawiając, bo oboje (jak mi się zdaje), czuliśmy magię tej przecież całkiem zwyczajnej wyprawy. Magię tę wciąż odczuwam grając w Star Citizena i niech to się nie kończy.

    Gdy dolecieliśmy do znacznika, wyciągnęliśmy pudło z ładowni (chyba ja je wyciągnąłem) i zbliżyliśmy się do rotującej skały. Jak weterani pewnie się domyślają, zginąłem dość szybko, bo na asteroidach (w każdym razie na razie) nie da się stanąć. Obudziłem się w stacji Olisar, doleciałem do Neb swoją Aurorą i ponowiliśmy próbę. Znowu nieudaną. Nie pamiętam, ile razy ginęliśmy, ile razy ja pożegnałem się z życiem, ile (i czy) Neb, w każdym razie w pewnym momencie daliśmy za wygraną. 
    Chociaż wyprawa była nieudana, to oczywiście zaliczam ją do udanych, bo czar wspólnego lotu i zabawnych wysiłków wrył mi się w pamięć i do dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie. Neb potem wysłała mi fotkę rozłożonego czujnika (rozłożyła go w ładowni swojej krypy) i kształt ten skojarzył mi się z satelitą.
    Potem, już sam, podjąłem się znowu tej misji i przypadkiem rozłożyłem pudło jeszcze w stacji Grim Hex, przy uroczym garsonie. I znowu to skojarzenie z satelitą z rozłożonymi bateriami słonecznymi... Gdy doleciałem do wskazanego miejsca, nie było tam asteroidy i to dało mi do myślenia. Wypłynąłem w kosmos z paką, puściłem ją w próżnię i niewiele myśląc, rozłożyłem... Wtedy nagle pojawiła się informacja, że misja została zakończona sukcesem!
    To takie oczywiste! Czujnik od samego początku powinien był po prostu swobodnie dryfować w pustce, a nie stać na asteroidzie. Byłem tak szczęśliwy, że cyknąłem sobie fotkę, która teraz zdobi head niniejszego bloga.

     
     
     
     
    Można w sumie powiedzieć, że w trakcie tych dwóch wypraw zaliczyłem trzy. Nieudaną, udaną i udaną.
    Oby tak dalej.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę. Polityka prywatności